Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/301

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Pisała jeszcze kilka minut, później przeczytała wszystko i włożyła do koperty. Palce jej odmawiały posłuszeństwa, gdy kreśliła adres. Zakleiła list i postawiła na biurku, opierając o przycisk.
Gorączkowo szukała kluczy. Znalazła je wreszcie i otworzyła kufer. Na samym dnie leżała stara tekturowa teczka. Wyjęła ją, starannie poukładała na miejsce wszystkie rzeczy i zamknęła kufer.
Nakładając beret machinalnie podeszła do lustra. Aż cofnęła się: z trupio bladej twarzy patrzyły okropnie rozwarte oczy. Czemprędzej chwyciła teczkę i stanęła w progu. Obrzuciła spojrzeniem cały pokój i już nacisnęła klamkę, gdy wzrok zatrzymał się na pozostawionym liście.
Zawahała się.
Wróciła do biurka.
— Nie, nie wolno, nie wolno…
Rozdarła list przez pół, jeszcze raz przez pół i jeszcze, aż sukno pokrywało się drobniutkiemi kawałkami papieru.
Rozejrzała się.
Drzwiczki pieca były zardzewiałe i z trudem zdołała je otworzyć.
Nikłemi płomykami paliły się białe skrawki.
Zamknęła drzwiczki, chwyciła teczkę i prędko wyszła.
Już na werandzie uderzyła ją ciepła fala wiatru. Szła szybko zasłaniając oczy od chmur czarnego kurzu, wzbijanego z ulicy nagłemi podchmurami.
Na przystani niespokojnie kołysały się łodzie, zgrzytając łańcuchami. Morze ożyło, rozhuśtało się szaremi falami tu i owdzie święcącemi czubami piany.
Nikogo tu nie było, tylko stary rybak zwiesiwszy bose sękate stopy nad wodą pykał swoją fajeczkę, z której wiatr raz poraz wydmuchiwał popiół.
Ewa zeskoczyła do „Rusałki“.
— Niech pani nie jedzie — flegmatycznie odezwał się stary — burza idzie. Niebezpiecznie.