Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Zatem zgadza się pani zostać moją żoną?
Marta nerwowo zgięła szpicrutę:
— Jeszcze jedno, panie Andrzeju… Nie chcę być niedyskretną, nie mam do tego prawa, ale… zozumie pan, że teraz muszę o to spytać…
— Ależ proszę! O wszystko!
— Irena… zwierzała mi się… Mówiła też o innej kobiecie, która również w pańskiem życiu odegrała rolę… Otóż…
— Panno Marto, — przerwał — to wszystko należy do przeszłości. Do przeszłości, która nie może wrócić i nie wróci w… żadnej formie. Zapytała mię pani, czy, ją kocham. Pani jest bardzo młoda. Kiedy byłem mniej więcej w pani wieku wydawało mi się, że kocham pewną dziewczynę. Od tego czasu minęło lat kilkanaście i przekonały mnie one, że miłość w tym romantycznem znaczeniu nie istnieje. Jestem szczery i chcę być wobec pani szczery. Wierzę, że mnie pani zrozumie. Nie kocham pani, ale uważam ją za jedyną kobietę z tych, które w życiu spotkałem, za jedyną, którą pragnąłbym mieć za żonę. Nie kocham pani, ale jestem przekonany, że potrafię w pożyciu z nią osiągnąć maximum tego, co ludzie potocznie nazywają szczęściem. Nie kocham pani, ale żywię dla niej uczucie wielkiej sympatji, przyjaźni i szacunku. Nadto… pragnę pani jako kobiety… Oto wszystko, co mogę pani dać. Jeżeli znajduje pani, że to jednak jest zbyt mało to… proszę mi wybaczyć, gdyż jest to wszystko, co posiadam.
Droga skręcała w zielony tunel jodłowego lasu. Jakiś czas jechali w milczeniu. Tylko konie parskały i z gąszczu dolatywało pogwizdywanie jakiegoś ptaka.
Marta zatrzymała konia i zeskoczyła z siodła.
— Siądźmy tu — powiedziała krótko.
Dowmunt przywiązał konie. Marta w zamyśleniu uderzała nerwowo szpicrutą po lakierowanych cholewkach. Nagle westchnęła i zrobiła rozkapryszoną minkę:
— Wie pan, że nigdy panu tego nie daruję! Nigdy.
— Czego, panno Marto?