Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/257

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

rzucić Ewę, co cię kocha, nie wolno ci wypierać się własnego syna! Cóż znaczą czysto formalne więzy, łączące cię z Martą? Co znaczą wobec moralnego obowiązku ekspiacji, wobec moralności prawdziwie ludzkiej, żądającej, byś wynagrodził krzywdę kobiecie, która ma do ciebie prawo pierwszeństwa.
I tak łamał się w sobie i tak napróżno szukał we własnej duszy odpowiedzi.
Tylko w tych godzinach wieczornych, które raz na dni kilka mógł spędzić na Bagateli, ustawała w nim walka i pił spokój, pogodną radość, słodycz najdroższego światka.
Siadywali we trójkę, prowadząc ciche rozmowy, uśmiechali się do siebie i wszyscy troje cieszyli się swoją obecnością.
Andrzej prowadził z Jankiem dyskusje, podczas których często zdumiewał się prostotą i trafnością rozumowań chłopca, a zwłaszcza tym zadziwiającym brakiem jakichkolwiek wątpliwości w kwetsjach etyki. Janek na każde pytanie miał gotową odpowiedź i Andrzej rzadko mógł odmówić mu słuszności. Wówczas wymieniał z Ewą spojrzenia, w których malowała się duma.
Chłopiec literalnie połykał wszelkie myśli i wiadomości. I bez wahania wyrzekał się zabaw z kolegami i sportów, jeżeli wiedział, że przyjdzie pan Andrzej, z którym tak ciekawie się rozmawia. Przywiązał się doń serdecznie i chociaż sentymentalizm nie leżał w jego naturze, prześcigał się z matką w dbałości o najdrobniejsze wygody Andrzeeja.
— To bardzo źle, mamo, — mówił jednego dnia — że pan Andrzej pije tyle kawy. Słyszałem, że jest kawa bez kofeiny. Musimy taką kupić.
Pan Andrzej źle wygląda — mówił innym razem. — Trzeba, żeby odpoczął. Namów go, mamo, by tyle nie pracował.
Któregoś dnia przyniósł tryumfalnie bursztynową cygarniczkę, w ozdobnym futeraliku. Gdy przyszedł Andrzej, położył ją przed nim.