Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Hamulce jęczały. Uderzenia o spoidła szyn były coraz rzadsze. Później głuchy odgłos żelaznego rusztowania mostu, przeciągły gwizd i tempo znów wzrasta, czarną taflę szyby znowu przecinają ogniste struny iskier.
Usiadła w kącie i czekała.
Chwila, druga… I oto zwolna rozsuwają się drzwi.
Wysoki, barczysty mężczyzna. Badawczy wzrok z za czarnych rogowych okularów i przyciszony baryton:
— Przepraszam, omyliłem się. Pani daruje?
— Nie daruję, conajmniej przez tydzień.
Uśmiechnął się i szybko wsunął się do przedziału, zamykając drzwi na zatrzask i łańcuch.
Usiadł obok niej i wziął jej rękę.
— Nie wiedziałem, że Prol, aż tak piękne hoduje kwiaty.
Wybuchnęła cichym śmiechem:
— Jakto? Nie widział pan nigdy moich fotografji w pismach?
— Może, ale nie zwracałem na nie uwagi. Nie wiedziałem przecie, że pani jest nasza.
— A zna pan moje nazwisko?
— Nie tylko rysopis i numer.
— Na imię mi Lena, a panu Władysław?
— Tak. Więc pani wie?…
— Trochę…
Skinął głową i spojrzał na zegarek.
— Ale śpieszmy, za pięć minut stacja.
Uchyliła kołdrę i wskazała na paczki:
— Bierz pan.
Koperty szybko znikały w kieszeniach. Pociąg zaczął zwalniać.
Ucałował jej rękę i otworzył drzwi. Zatrzymał się na chwilę:
— A… my?… Nie zobaczymy się już więcej?…
— Za tydzień wezwą pana do Warszawy.
Pokazał mocne żółte zęby w uśmiechu i raptownie się odwrócił. Korytarzem przechodził jakiś mężczyzna. Lena