Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Jestem doktór Frumkin. To bardzo dobrze, że pan dziś przyjechał… Mój pacjent tak niecierpliwie oczekiwał…
— Czy jest tak źle?
— Bardzo. Najwyżej dwa dni przytomności.
— Rak?
— Sarkoma. Tylko niech mu pan o tem nie mówi.
Dowmunt zdjął dachę.
— No, dobrze, doktorze, ale jeżeli to sarkoma, przecie można operować?
— Zapóźno. Pan Żegota od roku już ją miał, lecz nie zwracał na bóle uwagi… A teraz zatruta krew. Niema ratunku…
Kazał służącej przynieść śniadanie.
— Niech się pan tymczasem umyje. O tu przygotowano dla pana pokój.
— Zresztą, nie sam tak orzekłem. Przed tygodniem mieliśmy tu konsyljum. Był nawet sam profesor Tołpiński, ze Lwowa. I tak nie mogliśmy nadziwić się, że pański przyjaciel przez rok mógł bagatelizować boleści. Zaczęło się w jamie brzusznej, a teraz już mózg zaatakowany…
Wstali i przeszli do salonu. Tu lekarz zatrzymał Dowmunta:
— Niech pan zaczeka. Zobaczę, czy można wejść.
Po chwili wrócił i wprowadził Andrzeja do pokoju chorego.
Łóżko stało w środku. A tuż przy niem…
Pod Andrzejem zachwiały się nogi. W głowie zawirowały ułamki myśli, coś chwyciło go za serce i ścisnęło je jak gąbkę.
Tuż przy łóżku, po drugiej stronie stała Ewa…
…Dorpat, pokój studencki… Biała koszulka z różową wstążką… Ewa…
Skłębiły się myśli w jakiś enigmatyczny supeł. Cóż za dziwny dzień… ten chłopak… a teraz Ewa…
Nagle świadomość uderzyła go jak obuchem i w krtani zabrakło tchu. Boże! Nerwy zmartwiały, a przed oczyma zakręciły się kolorowe płatki!…
Zdaleka doleciał mu do uszu ochrypły głos. Najpierw