Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/263

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Ukrył twarz w dłoniach, oparł łokcie na kolanach. Zrozumiał z całą wyrazistością swoją klęskę. Przecie teraz nie mógł już jej porzucić. Teraz, gdy ma dać życie jego dziecku. Rozpacz zaglądała mu w oczy przez zaciśnięte palce. A przecież dawniej tak pragnął tej chwili, tak czekał dnia, gdy się dowie…
— Marto, czemu wcześniej nie powiedziałaś mi o tem? — zawołał z wyrzutem.
Podniosła na niego niebieskie oczy i nagle ogarnęła go tkliwość. Pojął, jak bardzo był niesprawiedliwy, jak zimny i szorstki, dla tej biednej dziewczyny, która mu za swą krzywdę płaciła tak dobrą wyrozumiałością, tak nadludzkiem przebaczeniem. Przypomniał przejażdżkę w Nieszocie, gdy ją prosił o rękę, przypomniał jej obawy i swoje męskie słowa zapewnienia i szydercze „Medice cura te ipsum“, które cisnął mu w twarz Michał, jemu… Katonowi.
— Musisz być mężczyzną — odezwało się sumienie.
— A Ewa, a Janek?.. — zawyło w piersi.
Podniósł oczy i drgnął.
Ze ściany patrzał na niego surowemi oczyma — Janek.
— Ach, — bronił się — napewno zatrzymałby mnie dla siebie i dla matki! Napewno…
— Kłamiesz, — zachichotało sumienie — świadomie kłamiesz!
Jeszcze raz zalęknionym wzrokiem szukał odpowiedni w twarzyczce tego chłopca, zaklinał go, lecz wyraz oczu na portrecie nie zmienił się:
— Zobaczę, czy postąpisz uczciwie — zdawał się mówić. — Zobaczę, czy spełnisz swój obowiązek.
I Andrzej ugiął się pod tym wzrokiem, ugiął się aż po dno swojej jaźni.
Gdzieś w trzewiach zadygotał szloch, wtargnął do szerokiej piersi, rozbrzmiał głuchym odgłosem, zacisnął gardło i w strzępy darł słowa:
— Nie potę…piaj mnie, Marto, miej… dla mnie… li-