Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/264

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

tość.., nie potępiaj… ja jestem… bardzo… nieszczęśliwy…
— Ależ, Andrzeju, ja cię nigdy, nigdy, ani przez jedną chwilę nie potępiałam, — głos jej drgał wzruszeniem niemal macierzyńskiem, z jakiem każda kobieta odczuwa cierpienie drogiego sobie mężczyzny.
Leciutko chusteczką ocierała mu oczy:
— Widzisz, — zaczęła znowu — widzisz, ja… mnie się zdaje, że to ja jestem powodem twojej męki… Powiedz mi szczerze, Andrzeju. Dużo nad tem myślałam i… Jeżeli tak jest w istocie, to ja… to ja… wtedy… sama…
Zaczaiła się w nim nagła pokusa. Niech pawie, niech powie!
Ale z portretu nieubłagane, surowe, patrzyły oczy Janka.
— Nie, Marto, nie. Nie mówmy już o tem. I przebacz mi, jeżeli potrafisz przebaczyć. Takie ciężkie jest życie i w tak niesamowite zawiązuje się pętle…
Zdaleka zaterkotał telefon.
— Daj Boże — szepnęła Marta — by ci Opatrzność wynagrodziła wszystkie krzywdy.
Telefon nie ustawał w dzwonieniu.
— Nie, Marto, to nie są krzywdy, to jest kara, to jest odwrócony los. Nic w naturze nie ginie. Niema kary bez winy. Tutaj tylko tobie dzieje się krzywda, lecz cóż ja pocznę, gdy brak mi sił…
Telefon uporczywie dzwonił.
Wreszcie ustał, a po chwili w drzwiach stanął Piotr:
— Pan doktór Grzesiak prosi jaśnie pana.
Poszedł do aparatu:
— Hallo!
— Panie szefie, czy będzie pan jeszcze dziś w biurze?
— Nie, a co tam takiego
— Wolałbym nie mówić przez telefon.
— Coś ważnego?
— Bardzo.
— Więc niech pan przyjdzie do mnie.