Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/265

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Dobrze, będę za pięć minut.
Marta była zaniepokojona.
— Czy stało się coś złego?
— Nie wiem, — odparł Andrzej. — Grzesiak robił wrażenie wzburzonego.
— A czy teraz mogło zdarzyć się coś nieprzewidzianego?
— Wątpię. Chociaż życie składa się przeważnie ze zdarzeń, nie dających się przewidzieć.
Znowu przyszedł Piotr i zwrócił się do Marty z zapytaniem, na ile osób ma nakryć do kolacji. Spojrzała pytająco na męża, lecz ten tego nie zauważył.
— Andrzeju, czy zatrzymasz doktora na kolacji?
Co? Doktora? Ależ naturalnie.
Rzucił okiem na Piotra i spostrzegł, że ten patrzy tylko na Martę, a jego wzroku unika. Wogóle w ostatnich czasach w zachowaniu się służącego uderzał go wyraźny chłód. Piotr wprawdzie bez zarzutu i z niezmiennym szacunkiem odnosił się do swego pana, jednakże nie ulegało wątpliwości, że w głębi czuł do niego urazę.
— Czyżby o Martę? — myślał Dowmunt.
Przyszedł Grzesiak.
— Jakieś złe wiadomości?
— Tak, panie szefie. Złe. Czy… nie zanudzimy pani temi sprawami?
Marta nie wiedziała, czy mąż chce, żeby została, czy nie, lecz on powiedział:
— Ależ proszę, doktorze. Więc?
— Elewatory w Równem podpalone. — wyrzucił z siebie.
Andrzej zerwał się na równe nogi:
— Jakto?
— Podpalone. Koło magazynów znaleziono butelkę po benzynie i pakuły.
— Spaliły się?
— Nie wiem. Depesza spóźniona.
Dowmunt zaczął chodzić po pokoju.