Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/266

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ma pan tę depeszę?
— Służę — podał telegram Dowmuntowi.
— Psiakrew! Ależ tam są wszystkie urządzenia przeciwpożarowe! I w mieście straż ogniowa… Niech pan połączy się z Równem.
— Próbowałem. W zarządzie elewatorów telefony nie działają.
— No, a na poczcie nic panu nie powiedzieli?
— Powiedzieli, że pali się od wczesnego rana.
— O której pan rozmawiał?
— Przed pół godziną.
— Ha, z depeszy wynika, że podpalenie napewno… Konkurencja?
— I ja tak myślę.
— Psiakrew! Łotry! Ale ja tego nie puszczę płazem. Doktorze, o której mamy najbliższy pociąg do Równego?
— Niestety o ósmej rano.
Dowmunt nacisnął dzwonek:
— Piotrze, proszę zejść do garażu i powiedzieć Zygmuntowi, by zaraz przygotował wóz do dalekiej podróży.
— Jaśnie pan każe budę nastawić?
— Wszystko jedno.
— Ale zjesz przed drogą kolację, prawda — zakrzątnęła się Marta.
— Dziękuję ci. Doprawdy nie mogę.
— Zjedz, kochanie.
Spojrzał na nią i zgodził się.
Jedli z pośpiechem, zamieniając z Grzesiakiem urywane zdania. Marta nie siadła do stołu — przygotowywała walizkę Andrzejowi.
Kilka minut po dziesiątej przed domem odezwał się trzykrotnie sygnał samochodu.
Pomagała mężowi nałożyć burkę, starannie otulała szalem szyję. Z roztargnieniem obserwował jej duże, kształtne ręce, troskliwie dopinające guziki.