Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/267

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Papierosy masz w prawej kieszeni — powiedziała i opuściła ręce.
— Dziękuję ci. Bądź zdrowa, Marto.
Zawahał się przez mgnienie oka, przygarnął ją do siebie i pocałował w usta.
— Bądź zdrowa. Za kilka dni wrócę.
Stała przy oknie i widziała, jak Andrzej w samochodzie otulał nogi pledem, jak wyjął pióro i podpisywał jakieś papiery, które mu pośpiesznie podawał doktór Grzesiak.
Później wóz ruszył.
Marta dopiero teraz uczuła, jak mocno bije jej serce, jak słodki ślad pozostał na wargach, ślad ust, tak dawno nie całowanych, ust najdroższych na świecie.
Noc tę również spędziła bezsennie, lecz jakże ta od tamtych się różniła.
Tymczasem samochód przemknął przez miasto i zatrzymał się przy rogatce.
— Panie posterunkowy, gdzie tu najbliższy telefon?
— O w tamtej kawiarence, proszę pana.
Szofer nie czekał długo, Andrzej bowiem w zatłoczonej robotnikami kawiarni nie mógł swobodnie rozmawiać z Ewą. Nie mógł i rad był z tego. Powiedział tylko, że palą się elewatory w Równem, że musi jechać, że w powrotnej drodze zajrzy do Ostapówki, że prawdopodobnie przyjedzie za kilka dni.
— A z Równego napiszę. Tymczasem dowidzenia. Proszę uściskać Janka.
I Ewa nie spała tej nocy. Nagły wyjazd Andrzeja po tym cudnym wieczorze wydał się jej czemś groźnem, jakimś prognostykiem nieszczęścia, jakąś przepowiednią złych dni.