Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/262

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wiała, że z trudem brnął naprzód. Pot kroplisty ociekał mu z czoła, gdy stanął w progu.
Spotkały go oczy, z których patrzył strach.
Marta siedziała, wciśnięta w kącik sofy, miała kurczowo splecione ręce. Obok leżała jakaś robótka.
— Dobry wieczór, Marto.
Jej wargi poruszyły się bezgłośnie.
— Przyszedłem pomówić z tobą… O nas…
Ciężko siadł obok niej i wbił oczy w ziemię.
— Przyszedłem pomówić z tobą…
Nie mógł znaleźć słów. Sięgnął do kieszeni, wyjął papierośnicę. Była pusta.
— Zaraz ci przyniosę — zerwała się Marta.
— Ależ… — podniósł na nią wzrok i słowa zamarły mu w ustach.
Marta stała przy drzwiach. Zatrzymała się na jedną chwilę, lecz i tej było dosyć, by mógł spostrzec tę wielką zmianę w jej figurze.
Znikła za drzwiami.
— Nie, niemożliwe! To złudzenie! — skurczył się w sobie i czekał. — Boże, Boże! A jeżeli naprawdę?… Napewno złudzenie! Myśli zawirowały nieprzytomnym rytmem, w płucach zagrało bolesnym oddechem. Gdyby tak było, przecie zauważyłby dawniej, powiedziałaby mu zresztą…
Nagle uprzytomnił sobie, że właściwie nie widywał żony i nie rozmawiał z nią wcale.
— A jednak niemożliwe! — czepiał się kurczowo nadziei, Nadzieja wszakże rozprysła się, jak bańka mydlana.
Oto szła ku niemu Marta, szła z bladym uśmiechem na twarzy, z oczyma podkrążonemi niebieskawą obwódką, szła, a każdy jej ruch rozwiewał wszelkie wątpliwości.
— Marto! Marto! Spodziewasz się… dziecka?!
Spojrzała nań oczyma pełnemi smutku.
— Tak.