Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/255

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.


I.

Szły dni ciężkiej, wyczerpującej roboty, mijały tygodnie zawziętej pracy, tygodnie liczące tylko po siedem dni, podczas gdy i czternaście wypełniłoby się bez reszty cyframi, umowami, konferencjami i wszystkiem tem, co od wczesnego rana do późnej nocy waliło się nieustającą lawiną.
Andrzej, poprostu, odurzony był pracą. Jego wrażliwość na zjawiska, nie mające z nią bezpośredniej styczności stępniała tak dalece, że obojętnie wysłuchał wiadomości o śmierci Stanisława, który zmarł, jak opiewał protokuł lekarza więziennego, od wstrząsu mózgu, nie odzyskawszy przytomności.
Również i wyjazd do Ameryki Kulczów nie zrobił na nim żadnego wrażenia. Z Leną pożegnał się przez telefon, niemal nie rozumiejąc jej czułych i serdecznych słów. Brzmiały one, zdawało się, z tak odległej przeszłości, że nie mogły dosięgnąć żadnej ze strun, na których przed niespełna rokiem drgały pełnią dźwięków. A teraz tylko praca.
Praca! Potężny moloch z niezmordowanie otwartą paszczą, wiecznie głodny, nieustannie chciwy, ta ośmiornica, której wciąż nowe rosną ramiona, która coraz głębiej wsysa się w wolę człowieka, wchłania go, zatruwa narkozą, chłonie…
Gdy Andrzejowi zwracano uwagę, że wyczerpuje organizm i, że popada w namiętność, odpowiadał:
— Jest to taka namiętność, jak każda inna, a trudno zaprzeczyć, że lepsza w skutkach niż hazard, pijaństwo, boks, czy tam zbieranie znaczków pocztowych.
Roman z egzaltacją opowiadał siostrze, co ten Andrzej wyprawia! I Marta, która prawie nie widywała