Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

chwytem, przez innych z namaszczonym szacunikem, lub z hałaśliwym entuzjazmem.
Wszędzie gdzie się zbliżała, następowało ożywienie. Zdawało się, że metaliczny szelest jej sukni z blado-seledynowej mory miał własność elektryzowania nastroju.
Jednocześnie zabrzmiał sygnał saksofonu i z sali balowej bluznęła skłócona fala dźwięków.
Jazz!
Pani Lena, wymijając z uśmiechem pary śpieszące do tańca, rozglądała się uważnie. Nie mogła sobie przypomnieć kogo szuka, ale wiedziała, że przecież w tym tłumie musi być ktoś, na znalezieniu którego jej zależy. Wzrok jej przesuwał się z grupy na grupę, gdy zbliżył się do niej wypłowiały inżynier Chodźko.
— Królowo! Jednego stępa!
Lena tańczyła, później przeszła do jadalni, gdzie przy bufecie służba robiła osatnie przygotowania.
Andrzej Dowmunt przyjechał koło dziewiątej.
Dał ogłoszenie o poszukiwaniu mieszkania i musiał dziś obejrzeć kilkanaście lokali oprowadzany przez gadatliwych i narzucających się pośredników.
Znalazłszy się w atmosferze salonu, podniecony gwarem i hałasem jazzu, przestał odczuwać zmęczenie, natomiast, snując się wśród tłumu obcych twarzy, dotkliwiej odczuł swoje osamotnienie, niż tam, na Czarnym Lądzie, gdzie nie miał do kogo ust otworzyć.
Szukał burzy czarnych włosów i skośnych, zielonych oczu. Wreszcie zrezygnowany usiadł w gabinecie i zapalił papierosa. Jacyś trzej panowie, stojąc w pobliżu rozmawiali o dostawach i spierali się o wysokość prowizji. Jeden z nich po chwili zbliżył się do biurka, by zagasić niedopałek cygara.
Andrzej poznał go odrazu. Tak. To był Piotr Bielawski. Postarzał trochę, nabrał jeszcze więcej senatorskiej powagi w ruchach i lisiego wyrazu w twarzy. Andrzej siedział nieruchomo, udając, że go nie poznaje. Tamten może nie poznał Dowmunta naprawdę, a może jeszcze zręczniej od niego ukryć umiał wrażenie.