Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/307

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Trzy tysiące dolarów.
— Łódź warta była najwyżej połowę tej ceny, lecz Andrzej nawet nie zauważył tego. Szybko wypisał czek, wziął klucze.
— „Albatros“ zaopatrzony jest w mocny reflektor. To panu ułatwi poszukiwania, — informował inżynier.
Na przystani zbierał się tłum. Ponuro patrzyli, jak ten szalony człowiek zdejmował marynarkę, jak manipulował przy motorze. Na tablicy zapaliła się mała lampka. Przy jej świetle trupio blada twarz Dowmunta przerażała wyrazem dzikiej rozpaczy.
Janek stał na molo i rozszerzonemi oczyma wpatrywał się w rozkołysaną pod nim łódź.
Zawarczał starter i po chwili motor odpowiedział mu basowym warkotem. Łódź ruszyła.
Nagle z wszystkich piersi rozległ się okrzyk.
Chłopiec, stojący na molo, skoczył do łodzi.
Andrzej usiłował zawrócić, coś krzyczał do ucha chłopcu, lecz odwrotna fala szybko porwała łódź i niosła ją na cypel półwyspu.
Pozostali na brzegu, słyszeli warkot motoru, niknący w potężnym szumie morza, jak głos konika polnego w kanonadzie dział.
Widzieli zapalający się reflektor, co jasnym sztyletem krajał ciemność, widzieli, jak łódź okrążyła cypel i znikła w chaosie bałwanów.
Jakaś młoda pani przygarnęła kurczowo swoją małą córeczkę. Z nad wody rozległ się szloch, ktoś powiedział głośno:
— Wieczne odpoczywanie, racz im dać Panie…
Rybacy zdjęli czapki.
— Mamo — odezwała się dziewczynka — ten pan jest bohaterem, prawda?
Stał tłum na brzegu, stał z odkrytemi głowami, wsłuchany we wściekły ryk rozszalałego żywiołu.

Lecz „Albatros“ był mocną łodzią. Waliły się nań