Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/150

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Od czasu do czasu padało kilka słów czy to na temat Romana, który miał powrócić wczoraj, a jeszcze go niema, czy też na temat Marty, wiecznie „kaposzącej się“ — jak mówiła ciotka Sipajłłowa — w gospodarstwie, w ogrodzie, w inspektach, w oborze i wogóle przesadnie biorącej do serca swoje studja w Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego.
O Stanisławie nie mówiono tu nigdy. Poprostu wykreślono go z rodziny i nawet ojciec, nie chcąc przypominać sobie jego egzystencji, powierzył wysyłanie miesięcznej pensji wyrodnemu synowi swojemu adwokatowi. Gdy zaś ten pewnego razu zakomunikował hrabiemu, że jego syn przeniósł się z Paryża do Rio de Janeiro, pan Rzecki odparł sucho:
— Prosiłbym mecenasa nie informować mnie, o moim byłym synu.
To stanowisko ojca podzielała zresztą cała rodzina, nie wyłączając Romana i Marty.
Ta wspominała złego brata jedynie podczas modlitwy, prosząc Boga o miłosierdzie dla grzesznika. Stanisław zresztą nigdy tak blisko nie żył z rodzeństwem, by jego strata zbyt długo mogła być dostrzegalna. Zwłaszcza Marta pochłonięta nauką, szybko zapominała brata i z biegem czasu jej modlitwy za jego zbawienie przeszły w zwykły konwenans. Tragedję rodzinną odczuwała wprawdzie bardzo boleśnie, lecz jej organizm duchowy był jeszcze zbyt młody i żywotny, by na nim miała pozostać blizna.
Miała dopiero lat dwadzieścia, a należała do natur łatwych, tych, co bez trudu kształtują się według form narzuconych im przez konstrukcję otoczenia, według szablonów psychicznych właściwych dla danego środowiska, w którem zajmowała miejsce takiego a takiego kółka, do spełniania takich a takich funkcyj.
Jej pogląd na życie i na swoją w niem rolę był równie nieskomplikowany jak i jej pragnienia czy oczekiwania.
Wiedziała że wyjdzie zamąż, że będzie miała dzieci,