Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Któż w to uwierzy?
— A niech nie uwierzą. My się mamy martwić, że nam jakieś łapserdaki nie uwierzą? Niech dowody przedstawią!
— Czyli, mówiąc poprostu, chce pan ich oszukać?
— Panie! Proszę się liczyć ze słowami! — oburzył się staruszek.
— No, a jak to nazwać? — zapytał z ironją Andrzej.
— Jest pan tu przybyszem i człowiekiem młodym i pozwala pan sobie obrażać mnie w moim własnm domu! Mnie cała Warszawa zna, panie! Zna i szanuje! A pan, przybysz, raptem…
— Nie miałem zamiaru — przerwał Dowmunt — obrazić pana. Zauważyłem tylko, że nie byłoby zapewne rzeczą miłą, gdyby ten „Lokalpol“ oskarżył pana o oszustwo.
— Jeżeli mnie, to i pana.
— Nie. Ja im zapłacę, bo się zobowiązałem.
— Otóż twierdzę, że to rozrzutność. Zgubna rozrzutność. Zaskarżyć zaś do sądu nie mogą, bo sami poszliby do kryminału. Tak, panie, do kryminału.
— Za co?
— Jakto za co? Za sprzedawanie mieszkań. To pan nie wie, że za to jest więzienie? Goldwasser, co ma kamienicę na Zielnej, sprzedał mieszkanko i to jakie! Maleńkie, dwupokojowe mieszkanko i już drugi miesiąc siedzi w kryminale, bo pośrednik wygadał się i sam teraz siedzi. Tak uczciwy człowiek, jak Goldwasser!
— No, a pan nie obawia się?
Migieliski wyprostował linję wąsów w uśmiechu:
— O nie, panie, „Lokalpol“ to porządni ludzie. Oni nie zrobią świństwa.
Andrzej wybuchnął śmiechem. Ten czcigodny staruszek z dostojnym wyrazem twarzy, w całym tym entouragę, ze Skargą, Kościuszką, z dyplomami honorowemi wydał mu się ucieleśnionym paradoksem.
Ale interes był załatwiony. Dowmunt zapłacił i przy-