Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/278

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.


IV.

Andrzej nerwowo pakował walizkę. Właściwie mówiąc wrzucał do niej bezładnie różne przedmioty, porozkładane po żałosnych meblach hotelowego pokoiku. Wreszcie zatrzasnął zamek i jeszcze raz wziął do ręki zmiętą depeszę:
„Dziś rano nieznani sprawcy dostali się do składu zbożowego, obleli naftą część worków, stop — spłoszeni nie zdążyli podpalić — stop — straty około sześciu tysięcy. — Zacharewicz.“
Posępna twarz Andrzeja nabrała wyrazu zawziętości. Zeszedł do kantorku, gdzie wisiał obdrapany aparat telefoniczny. Przy oknie siedziała stara Żydówka.
— Nie dzwoniła do mnie Warszawa? — zapytał.
— Jeszcze nie dzwoniła. Może zaraz zadzwoni.
Wyjrzał przez okno. Przed ganek zajeżdżał właśnie Packard. Zaczął w myśli obliczać na którą zdąży do Lwowa, gdy odezwał się telefon.
— Hallo, czy doktór Grzesiak?
— Dzieńdobry panu.
— Dzieńdobry. Miał pan już wiadomość ze Lwowa?
— Owszem. To zakrawa na masową akcję.
— Tak i ja sądzę. Zaraz tam jadę. I niech doktór zaraz wyśle telegraficznie ostrzeżenia do wszystkich oddziałów. Wzmocnić czujność, postawić dodatkowych stróżów. Postarać się o ludzi pewnych.
— Dobrze, proszę pana.
— I niech pan będzie łaskaw, doktorze, pójść do komendanta policji, przedstawić mu całą historję. Może komendant zechce wydać polecenia prewencyjne.
— Jeszcze dziś u niego będę. A kiedy pan wraca?
— Nie wiem. Sądzę, że za parę dni. W każdym