Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/277

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

się z niem zrosła, że tylko wraz z tem sercem da się z piersi wydrzeć.
Nie, nie, nie wolno mi!
Cała krew odpłynęła z mózgu, płuca ścisnął przejmujący skurcz, gdy odezwała się:
— Myli się pani… Pani musi zostać z nim. Ja nie potrafię dać mu szczęścia… Ja wiem, wiem napewno… Mój Boże, przecież znam Andrzeja tak dobrze…
Podniosła na nią bolesne oczy:
— Nie potrafię mu dać szczęścia… i on go ze mną nie znajdzie…
Słowa były ciężkie jak ołów. Każdy ich dźwięk czuła jak nóż wbijający się w piersi.
— Ja odejdę, ja się usunę… Przecie trzynaście lat żyłam bez niego…
— Nie, nie… — łkała Marta.
— Odejdę, bo wiem, że tak będzie lepiej, że tak trzeba. On… zapomni.
— Nie, nie… nie mogę przyjąć od pani tego poświęcenia.
W głosie Ewy nabrzmiał smutek:
— Ja przecie nie dla pani to robię, nie z z litości dla pani uczuć. Na taką wspaniałomyślność nie umiałabym się zdobyć. Żadna kobieta nie umiałaby… Odchodzę, bo wiem, że tak będzie Andrzejowi lepiej… Zapomni, z czasem zapomni… Teraz pojadę nad morze, później przeniosę się na Wołyń… Nie będzie mnie widywał… Zapomni. Zapomni… Zapomni…
Powtarzała to straszne słowo wśród szlochu, co zdawał się rozrywać samo życie w wielkie głębokie rany.
— Tak trzeba, tak trzeba…
Przytulone do siebie płakały dwie kobiety, a przez otwarte okna soczysty czerwiec wlewał daleki pogwar ociężałego w słońcu miasta.