Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Ale w to nie wierzył. Miłość nie mogła leżeć w naturze Leny. Gnębiła go nierozwiązana zagadka i możeby nie zasnął, gdyby nie wyłożył sobie stanowczo, że jutro Lena przyjdzie i wszystko wyjaśni.
Lecz nazajutrz Lena nie przyszła. Ani nazajutrz, ani dni następnych. Gdy zadzwonił, telefon odebrała Antosia i powiedziała, że pani jest chora. Tak, bardzo chora, bo nawet pan nie pojechał do banku, tylko siedzi z lekarzem w gabinecie i rozmawia.
Po dłuższym namyśle zadzwonił do Kulcza.
— Dzieńdobry, panie prezesie, tu Dowmunt.
— A, uszanowanie panu.
— Mieliśmy dziś większem towarzystwem jechać do Łowicza, ale podobno pani prezesowa jest słaba?…
— Chora, panie, i to zdaje się, poważnie.
— Co prezes mówi?! Zaziębienie?
— Djabli wiedzą. Wczoraj wieczorem dostała jakiegoś ataku nerwowego.
— A lekarza prezes wzywał?
— Naturalnie. Powiada, że wyczerpanie nerwowe. Leżeć conajmniej tydzień, dwa, w łóżku, nikogo nie widywać. Nawet mnie nie wolno. Tylko lekarz i służąca.
— Ale nic niebezpiecznego?
— Doktór mówi, że przejdzie.
Pożegnał się, pytając, czy chorej nie zaszkodzi przysłanie kwiatów. Kulcz zapytał zaraz lekarza. Można, ale bez korespondencji.
Wybiegł na miasto i wysłał Lenie wielki kosz białych róż.
Odtąd codzień posyłał jej kwiaty. Sam zaś zabrał się do pracy. Teraz dopiero spostrzegł, ile czasu zabierała mu Lena. Studja postępowały szybko. Wertował pisma ekonomiczne, godzinami notował cyfry z tablic statystycznych, złożył szereg wizyt dyrektorom banków i syndykatów, zapoznawał się z rynkiem przemysłowym i węglowym.
W umyśle jego zaczynała powstawać świadomość najpilnieszych potrzeb kraju i możliwości ich zaspokojenia.