Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

kościołem ś-go Aleksandra przedzierały się już pierwsze promienie słońca.
W bramie z rozpiętym parasolem i z nieszczęśliwą miną stał Migielski. Widok ociekającego wodą Dowmunta wprawił go w przerażenie.
— Panie drogi! Co pan wyprawia! Toż to grypa pewna!
— Bardzo miły prysznic. To system Kneippa. A pan co tu porabia?
— Ach, panie, tyle kłopotów z tem mieszkaniem po tych szpiegach. Ktoby to przypuszczał? Salon mód, panie, a tymczasem…
— A propros — przerwał Andrzej z udaną powagą — musi mi pan teraz zniżyć komorne.
— Zniżyć? Pan żartuje chyba?
— Bynajmniej. Przecie mieszkanie straciło swoją „specjalną zaletę“ którą pan podkreślał. Zatem zmniejszyła się jego wartość.
Migielski machnął jeno ręką.
— Panu wesoło, a ja mam taką przykrość. A może pan zna jakiego amatora na mieszkanie?
— O, czyżby Warszawa wyludniła się?
— To nie, tylko nikt gotówki nie ma. Wekselki i wekselki, a jak przyjdzie termin, to do protestu. Straszna bryndza, panie, w tej naszej kochanej ojczyźnie.
Dowmunt przyrzekł wypytywać znajomych i pobiegł na górę. Szybko wziął kąpiel, przebrał się i kazał podać auto.
Na Dworcu Głównym był niemożliwy tłok. Tłumy Żydów zatarasowały peron, napełniając powietrze niebywałym zgiełkiem i oblegając zakurzone wagony trzeciej klasy ruchliwą, niespokojną masą.
Andrzej, przedzierając się przez nią, obliczał w duchu, że gdyby każdego jadącego Żyda odprowadzał tylko dziesiątek współplemieńców, w sumie powinno było być ich przynajmniej o połowę mniej. Gdy przedostał się na peron przed sleeping, w którego oknie stała Lena, nie mógł