Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nie próbował nawet analizować gamy uczuć zlewających się w krzyk, co nie mogąc zerwać się z warg — zapalił się w źrenicach.
Krakowskie, Nowy Świat, Jerozolimskie, Marszałkowska i stary sękaty ogród Saski. Usiadł w słońcu na ławce i wyjął notatnik. Były tam adresy. Dawno zapomniane, nawpół zatarte.
Andrzej wiele sobie po tej chwili obiecywał. Może dlatego teraz, gdy nikłość tych adresów, przygnieciona kontrastem niedawnego wybuchu szczęścia, ukazała się w całej swej bezwartościowości, doznał tak ostrego zawodu.
Cóż go obchodzili dalecy krewni Truszkowscy, czy ciotka Strumiłłowa? A Bielawscy! Ohyda! Pozwolili jego matce dogorywać, bez grosza, w nędznym hoteliku…
Boże. Jakże mógł zapomnieć!
Zerwał się i biegł do najbliższego auta.
— Na Powązki!
W kancelarji cmentarnej długo wertowano spisy.
— Nie. Tutaj takiej nie pochowano.
— Niemożliwie. Pan źle sprawdzał. Marja Dowmuntowa… Przed dziesięciu laty…
Urzędnik poskrobał się w purchawkowaty nos i flegmatycznie oświadczył:
— Ja panu nie stworzę nieboszczyka, jak go niema. A może nie katoliczka była?
— Katoliczka.
— To może na Bródnie? Bo tu to tylko zamożniejsi.
Dowmunt pojechał na Pragę. Znowu kancelarja i flegmatyczny urzędnik. „Owszem. Jest pochowana. Kwartera taka a taka. Zresztą chłopiec zaprowadzi.“.
Mała, porosła darnią, zapuszczona mogiłka. Czarny krzyż z zardzewiałą blachą, na której kiedyś było napisane, że tu leży jego matka, jego najdroższa na ziemi istota… Mała, siwa staruszka o filigranowych dłoniach…
Andrzej wpił wzrok w zrudziałą darń, chciał w niej zobaczyć refleks, nie — zrozumienie tragedji jej odejścia.
Nie umiał.