Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

a nie wspomniał pan wcale o zamiarach poszukiwania rozrywek w przerwach między jednym interesem a drugim.
Żywo zaprzeczył. Przecie nie jest trapistą, ale nawet nie będzie miał z kim. Wszak dziesięć lat nie był w kraju i nie miał z nim żadnego kontaktu.
Rozmowa przeszła na życie towarzyskie Warszawy. Pani Lena opowiadała dużo drobiazgów i szczególików, które dla Andrzeja stanowiły prawdziwą egzotykę.
Wracając do swego przedziału była już zdecydowana na zawarcie bliższej znajomości. Podobał się jej nietylko swą śmiałą urodą, nietylko urokiem egzotycznej karjery i oryginalnym a ujmującym sposobem bycia. Instynktownie czuła do niego pociąg, znajdowała specyficzną, trudną do określenia przyjemność w odczuwaniu emanacji jego siły.
To też pożegnała go wyrażeniem nadziei, że ją odwiedzi, a gdy ekspress, sapiąc, wparł się w stłoczoną na warszawskim peronie ciżbę, powtórzyła zaproszenie, dodając, że przyjmuje w piątki.
Andrzej, jadąc do hotelu, myślał o nowym etapie życia, o wielkomiejskim rozwoju Warszawy i o skośnych zielonych oczach.



II.

Wyspany i świeży wyszedł już o dziesiątej rano. Pragnął nałykać się miasta, Polski, swojskości. Słońce złociło wilgotne dachy kamienic, pobłyskiwało w szybach rozpędzonych aut, migotało w bryzgach wody wyciskanej z asfaltu przelotnym naciskiem pneumatyków.
U zbiegu ulic, witając się przejmującym śpiewem szyn, wymijały się czerwone tramwaje. I w tupocie nóg przechodniów, i w klaskaniu kopyt na jezdni, i w urwanych na samogłosce okrzykach chłopców sprzedających dzienniki — słyszał, widział, czuł rozpierającą go radość powrotu.