Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/243

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Andy, — mówiła Lena — przebacz mi, przebacz… Jakiż ty dobry jesteś. Boże, Boże…
— Cicho. Niech pani dziś jeszcze wyjedzie. I to na dłużej. Najlepiej byłoby, gdybyś mogła namówić męża na przeniesienie się, choćby do Szwajcarji, czy do Monte Carlo… Słowem tam, gdzie dla tamtych byłaby pani bezużyteczna…
— Tak, tak, tak… — powtarzała — do Szwacarji, Jak najprędzej… Boże, ja jestem półprzytomna…
Dopędził ich rozbawiony rotmistrz, którego nazwiska Andrzej sobie nie przypominał.
— Muszę wam opowiedzieć ten kawał! Świetny! A może znacie historję o Żydzie? Otóż wiecie, jaka jest różnica między Żydem a Izraelitą? No?
— Nie, nie wiem. — odparł z uśmiechem Dowmunt.
— Otóż Izraelita, proszę was, to jest skromny Żyd, a Żyd to jest bezczelny Izraelita. Kapitalne! Prawda?…
Wybuchnął śmiechem, a całe towarzystwo, które właśnie nadeszło zawtórowało zgodnym chórem.
Dowmunt pożegnał się i poszedł do domu.
Marta i Roman nie spali. Roman z obandażowaną głową leżał na tachcie w gabinecie, Marta blada i zapłakana siedziała obok. Gdy Andrzej zbliżył się do niej niespodziewanie, chwyciła jego rękę i przywarła ustami:
— Przepraszam cię, bardzo przepraszam, za Stanisława…
Andrzejowi również zwilgotniały oczy. Przytulił ją do siebie i zaczął całować:
— Uspokój się, kochanie, uspokój… Za cóż mnie przepraszasz… Uspokój się, Martuś, już wszystko dobrze…
Łkała w jego ramionach i tuliła się mocno do tej szerokiej piersi, w ktróej przecież odezwało się dla niej to serce… serce, co już zdawało się, na zawsze ostygło…
Siedzieli tak w ciszy, gdy wtem u drzwi rozległ się dzwonek. Na czole Dowmunta znowu nabiegły krwią żyły. Ciężko podniósł się. W przedpokoju już wszystko