Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/242

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nie zechce, — zaprzeczył Dowmunt — dawałem mu pieniądze i nie zechciał…
— Nie rozumie mnie pan… Ja mówię o czemś innem. Wiem, że nie zechce. Ale przecie może zajść okoliczność, że nie będzie… mógł. Powiada pan, że zabrano go w stanie nieprzytomnym…
Pochylił się tak, że jego kopulasta czaszka zawisła nad Dowmuntem:
— Uważa pan? Przecie mógł dostać, naprzykład, wstrząsu mózgu! A wstrząs mózgu bywa śmiertelny… Często, do djabła, bywa śmiertelny!
Dowmunt w milczeniu opuścił głowę. Zrozumiał i całe jego jestestwo wzdrygnęło się protestem, lecz usta — milczały. Zresztą… może źle zrozumiał.
Gdy wychodził z gabinetu Kulcza, słyszał jeszcze jego głos spokojny i twardy, wymieniający jakieś cyfry.
Kulcz telefonował.
Gdy lokaj zamykał za Dowmuntem masywne drzwi, przed bramę zajechała duża limuzyna, pełna rozbawionego towarzystwa. Andrzej widział przez sztachety jak wysiadała Lena, jeszcze jakaś dama i trzech panów.
Powitano go podchmielonemi okrzykami i tylko Lena z nepokojem szukała jego wzroku.
— Wiecie państwo co? Skoro gość mi uciekł z domu właśnie wówczas, gdy ja wróciłam, nie daruję mu tego i będzie musiał ze mną pogawędzić. Przejdziemy się trochę, takie śliczne powietrze.
Wszyscy się zgodzili, a ona bez namysłu wsunęła rękę pod ramię Dowmunta i ruszyła naprzód.
— Boże, co się stało? — zapytała, kurczowo ściskając jego łokieć.
Urywanemi zdaniami, niemal szeptem opowiedział jej przebieg zdarzeń i powtórzył swoją rozmowę z Kulczem.
Lena drżała całem ciałem, uginały się pod nią nogi, w skośnych oczach osiadł paniczny lęk. Ci jednak, co szli za nimi, widzieli jak serdecznie i wesoło śmieje się wyprzedzająca ich para.