Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/313

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Racja, racja… Piotrze, poduszkę…
Sami nie wiedzieli co robić.
Na szczęście po kilku minutach przyjechał lekarz, dr. Walicki. Nie witając się z nikim, kazał wszystkim wyjść z pokoju i zamknął drzwi.
Czekali pod niemi dobre pół godziny, zanim dobiegł ich spokojny, równy głos starego doktora:
— No, już dobrze. Niepotrzebnie pani przeraziła się. Mąż pani żyje i nic mu nie jest. Za tydzień będzie zdrów.
Zaległa cisza i po chwili znów usłyszeli, jak mówił:
— Spokojnie, spokojnie. Daję pani słowo honoru, że panu Dowmuntowi nic nie grozi. Wierzy mi pani… No, a teraz proszę wypić te kropelki… Świetnie. Kto to widział tak przestraszyć się.
Otworzył drzwi i wszedł Roman:
— Jakże, doktorze?
— Może pan być o siostrę spokojny. Dzięki Bogu z tak silnym organizmem, jak pani Marty, można sobie pozwolić nawet na silne szoki nerwowe. Ale nie mówię, że takie szoki, che, che są szczególnie wskazane.
— Gdzie on jest? — wyszeptała Marta.
— W Gdyni, — odparł lekarz — wypoczywa po ciężkiej przeprawie.
— Muszę zaraz tam jechać. Zaraz.
— A to poco? — zaoponował dr. Walicki. — Chce pani poronić? Ani nawet słyszeć o tem nie chcę. Poleży pani trzy dni w łóżeczku…
— Nie, nie, pojadę. Muszę, muszę!… — łkanie zatamowało słowa.
— No, niechże się pani uspokoi. Pani Marto! Pomówimy jeszcze o tem.
Nalał znowu jakichś kropli, a gdy połknęła, rzekł:
— O wszystkiem możemy pomówić byle spokojnie.
Po kilku minutach Marta odezwała się:
— Proszę mi dać tę gazetę?
— Niewygodnie będzie pani czytać. O, pan Roman…