— Choćby godzinę! Przecież kiedyś musi wyjść.
Znowu minął kwadrans. Zdziwione ukłony znajomych. Rosnąca grupka ciekawych. Wtem… Lena drgnęła.
Półgłosem wydała rozkaz:
— Żorż! Szybko! To ten pan!…
W drzwiach stał Dowmunt.
Boy zręcznie wyskoczył i otwierając drzwiczki na całą szerokość, skłonił się przed nim.
Andrzej jednym rzutem ocenił sytuację. Najpierw, ujrzawszy Lenę chciał wykręcić się ukłonem. Teraz jednak byłoby to niemożliwe. Gdyby nie wsiadł do auta, zrobiłby jej najbardziej impertynencki afront i to na oczach gawiedzi. Tembardziej, że teraz Lena, widząc jego wahanie, podniosła rękę i zawołała:
— Ależ pan ubiera się! Niczem kobieta. Pół godziny czekałam.
Nie było wyjścia. Andrzej konwencjonalnie przywitał się i zajął obok niej miejsce. Zatrzasnęły się drzwiczki, głuchy warkot starteru rozbudził uśpiony wóz. Motor odezwał się pomrukiem swoich ośmiu cylindrów i auto ruszyło.
Przed hotelem pozostał tylko smukły boy. Stał długo z oczyma łowiącemi ostatnie szafirowe pobłyski oddalającego się auta.
Droga za miastem skręcała w prawo, później w lewo i wyciągnęła się dalej prostą, jak strzała, żółtą falującą wstęgą.
Milczeli oboje. Lena przygotowała cały arsenał broni zaczepnej, teraz jednak nie mogła odnaleźć ani jednego pocisku. Dowmunt obwarował się murem chłodu, umacniał twierdzę swej obojętności, lecz drżał na myśl, że pierwsze jej słowo rozmiecie wszystko w pył.
Wiedział, że powinien zacząć, wiedział, że jego obowiązkiem wobec własnego postanowienia jest zacząć konwencjonalnie, zgóry sparaliżować oczekiwany atak, wciskając sytuację w banalne ramki.
Tymczasem auto nabierało tempa. Zegar szybkości wskazywał 60, 70, 80 kilometrów. Wreszcie strzałka
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/46
Wygląd
Ta strona została skorygowana.