Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

doszła do 100 i wciąż posuwała się dalej. Lena z wzrokiem utkwionym przed siebie nie zdejmowała stopy z gazu. Sto dziesięć, sto piętnaście… dwadzieścia…
Mijali drzewa i słupy telegraficzne, rozbijali w drobne kawałki lusterka małych kałuż, w groźnym ryku sygnału przelatywali mimo chłopskich furmanaek — zdawało się — stojących po brzegach szosy.
Lena upijała się szybkością i jego chciała nią odurzyć. Rasowy wóz dopiero teraz czuł się w swoim żywiole. Jego oddech stał się całkiem bezgłośny, tysiąc kilogramów swego ciężaru odbijał jak piłkę od małych wypukłych mostków, by aksamitnym skokiem spaść na niezawodne mięśnie resorów i znowu zwijał pod sobą uciekającą z zawrotną szybkością wstęgę szosy. Wpadli w las. Jeszcze kilometr, nagły zakręt i — Boże!
W odległości stu, może stu dwudziestu metrów tor kolejowy i szlaban — zamknięty.
Andrzej miał mocne nerwy i był dobrym automobilistą. Mgnienie wystarczyło mu, by zrozumieć nieuchronną śmierć. Pod stopą Leny zajęczały beznadziejnie hamulce, lecz pocisk prawie nie zwalniał pędu…
Andrzej błyskawicznym ruchem chwycił kierownicę… jeszcze sekunda, ułamek sekundy i całym wysiłkiem ramion skręcił strasznie, tuż przed szlabanem… W tej chwili nacisnął gaz… Wóz zatoczył się jak pijany, wyrżnął ciężkim zadem w szlaban i skoczył w bok. Jeszcze kilka podskoków, jeszcze kilkadziesiąt metrów wzdłuż toru i Andrzej zatrzymał.
Lena bez kropli krwi w twarzy, zwróciła na niego szeroko rozwarte przerażone oczy. Otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć i wybuchnęła łkaniem.
Nie mógł już dłużej, to było ponad jego siły. Porwał ją w ramiona i usta jego poczęły spadać na blade policzki, na przymknięte oczy, na bezwolne wargi, których tak pragnął, tak pragnął… Wreszcie i jej ręce oplotły jego szyję, a usta złączyły się w pocałunku.
To było takie proste.