Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Gdzie on jest?
— W gabinecie.
— Widział go kto?
— Nikt.
— Idź do swego pokoju. I uspokój się.
W klubowym fotelu siedział rozwalony z nogą założoną na nogę Stanisław. Zapuścił brodę i wąsy i chociaż miał lat trzydzieści kilka, wyglądał na zgórą czterdzieści.
— Czego pan sobie życzy?
Nie śpiesząc się wstał i wyciągnął rękę.
— Dzień dobry panu.
Czekał chwilę, później pstryknął palcami i schował rękę do kieszeni.
Dowmunt stał nad nim groźny i ponury.
— Czego pan sobie życzy?
— Czego? A no drobiazg. Kilku dni gościny. Ścigają mnie…
— Precz! Precz, łajdaku!
— Zwolna, panie szwagrze, zwolna! Jeszcze może się okazać, że…
— Precz!
— Może się okazać, że mię sam pan poprosi, bym łaskawie został.
— Precz, z mego domu!
— Taak? A czemuż to innych zdrajców mógł pan tu ukrywać?…
Dowmuntowi wyciągnięta ręka zastygła w powietrzu. Stanisław roześmiał się swobodnie:
— Właśnie, właśnie… nie myli się pan, panie szwagrze, mówię o agentce G. P. U., o pańskiej kochance, o pani Lenie, o boskiej pani Lenie…
— Milcz, łotrze!
— Poco te obelgi? Pomówmy jak mężczyźni. Proszę, niechże pan usiądzie.
Rozsiadł się wygodnie.
— Widzi pan, jeżeli mnie złapią, będę zmuszony „wsypać“ i pana i pańską przyjaciółkę. Przyznaję, że