Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/30

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

sów, miękkich, jak jedwab, muskając policzki, odurzała obłokiem „L‘aimant“.
Lena musiała usłyszeć przyśpieszone tętno jego krwi, musiała, nie patrząc, odgadnąć skurcz mięśni ściskających szczęki i pożądliwość rozwartych nozdrzy, gdyż wąż jej ręki mocniej oplótł jego ramię. Andrzej nie widział jej oczu. Wpijał się wzrokiem w długie cienie rzęs i w drgającą górną wargę, pokrytą brzoskwiniowym meszkiem.
Był nieprzytomny, gdy niespodziewanie zatrzymała się w kącie sali.
— Dosyć… Już dosyć… — powiedziała prawie szeptem i podniosła nań oczy.
Wtem orkiestra umilkła i kilka par zbliżyło się do nich. Dowmunt z początku nie rozumiał co mówili. Obudził go dopiero srebrzysty i swobodny śmiech Leny.
— Tak, — mówiła — to moje nowe odkrycie. Afrykanin! Państwo pozwolą, pan Dowmunt.
Złożył pocałunek na ręce bardzo wydekoltowanej damy, później przy charakterystycznym „mrumru“, mającem zastępować prezentację, zamienił uścisk z dwoma panami. Trzeci, natomiast, bardzo dobitnie wyrecytował:
— Kutnowski!
I czekał wrażenia. A nie słysząc zwykłego „aaa…“ z ironją zapytał:
— Pan z Afryki?
— Tak, panie. — odpalił Andrzej. — Z Afryki. A pan?
— To jest znany literat, — cicho szepnęła Lena.
Kutnowski jednak nie zaszczycił go odpowiedzią i odszedł majestatycznie do innej grupy. Lenę otaczali wciąż nowi ludzie, niektórym przedstawiała Dowmunta, wreszcie, wezwana przez lokaja, przeprosiła towarzystwo i znikła.
Tymczasem salony przerzedziły się, gdyż otwarto bufet i goście ruszyli do jadalni. Najpierw zwolna godnie, wśród rozmów i śmiechu, później w szybszem tempie, a w miarę zbliżania się do bufetu coraz prędzej.