Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/272

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Proszę, niech pani usiądzie. Niedobrze jest pani? Może wody?
— Nie, dziękuje. To minie.
Przyglądała się Ewie i mimowoli zaczęła porównywać ją z sobą… Może jest ładniejsza, ale starsza napewno… chociaż wygląda bardzo młodo… Więc to tę kobietę Andrzej kocha? Nie tak sobie wyobrażała matkę tego chłopca.
Ewa tymczasem gubiła się w domysłach. Początkowo zdawało się jej, że ta nieznajoma, to jakaś panna z dobrego domu, którą porzucił narzeczony, nadużywszy uprzednio jej wiary i że przychodzi prosić o pomoc w ukryciu jej stanu. Ewa gotowa byłaby na wszystko. Jakże dobrze pamiętała swoją przeszłość. Lecz po chwili spostrzegła obrączkę i teraz już zupełnie nie wiedziała jaki być może cel tej wizyty.
— Lepiej pani? — zapytała.
— Dziękuję.
— Czem zatem mogę pani służyć?
Marta spojrzała jej wprost w oczy:
— Jestem żoną Andrzeja Dowmunta.
W Ewie drgnęły wszystkie nerwy. Żona Andrzeja! Więc to ta kobieta, zabrała jej szczęście, stanęła na jej cierniowej drodze, by teraz, kiedy znowu go spotkała… I czego ona chce, poco tu przyszła?… jest w ciąży… Nagle zrozumiała list Andrzeja z Równego, ten rozpaczliwy list, to pełne męki wyznanie własnej bezsiły wobec nowej zasadzki losu.
— Nie przyszłam do pani z żadnemi pretensjami, — zaczęła Marta — nie przyszłam o nic prosić…
Ewa milczała.
— Przyszłam poprostu dlatego, żeby dowiedzieć się w czem tkwi nieszczęście Andrzeja.
— W czem?… W czem?… — oczy Ewy błysnęły. — Tkwi w tem, że pani istnieje, że swoją egzystencją zamyka mu pani drogę do szczęścia!
— Właśnie, właśnie — serce Marty waliło młotem — i ja tego domyślałam się… Boże, jakaż pani jest okrutna!..