Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/299

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ach, ty mój złoty chłopaku! No dobrze, dobrze. Pojedziemy jutro rano, a wieczorem wrócimy i zdążę jeszcze na pociąg do Warszawy.
— To mamusia będzie się nudziła bez nas.
— Dlaczego? — zaprzeczył Andrzej — mamusia może pojechać z nami.
— Nie, nie — odparła Ewa — nie mam ochoty. Jedźcie sami. Znam już Gdańsk i wcale mnie nie zaciekawia. Zresztą mam trochę roboty. No i nareszcie podelektuję się — uśmiechnęła się blado — kierowaniem „Rusałki“.
Nazjutrz zrana odprowadziła ich do portu.
I Andrzej i Janek byli w doskonałych humorach. Dowcipkowali na temat pierwszej „oceanicznej“ podróży chłopca, który jednak z zainteresowaniem przyglądał się stateczkowi liczącemu co najwyżej pół tysiąca ton, a utrzymującemu komunikację w zatoce.
Przejmujący ryk syreny dał wreszcie sygnał pożegnania. Ewa z rozczuleniem mocno wyściskała Janka, a gdy chłopak wbiegł na pomost łączący pokład statku ze schodami molo, prędko podała rękę Andrzejowi i niespodziewanie, wspiąwszy się ną palce — pocałowała w same usta.
Zmieszali się oboje.
Zabierano się już do ściągania pomostu i Andrzej szybko przeszedł na pokład. Zadudniła śruba. Wąskie pasemko wody między molo a statkiem zaczęło się rozszerzać. Nagle Ewa zrobiła krok naprzód, jakby chciała skoczyć na pokład, lecz opanowała się.
Statek zwolna wykręcił się na rufie, jak na pięcie i coraz bardziej się oddalał. Przy burcie Andrzej i Janek powiewali chusteczkami.
Ewa została na molo i długo jeszcze widzieli jej dłonie, przesyłające pocałunki. Odległość jednak była już tak wielka, że nie mogli dotrzec łez spływających po jej twarzy.
Morze leżało nieruchomo, jak wielka tafla ołowiu.