drzej nie chciał spotykać warszawskich znajomych. Chodzili po rzadkim lesie lub siedzieli nad brzegiem, obserwując statki śpieszące przed zmrokiem do Gdańska, Gdyni, czy też na pełne morze.
O dziesiątej Janek szedł spać i wówczas siadywali we dwójkę na werandzie, rozmawiając półgłosem. Rozstawali się późną nocą, by znowu spotkać się wczesnym rankiem i iść na plażę.
Tak minęły dwa tygodnie. Dwa tygodnie prześwietlone słońcem, skąpane w morzu, uśmiechnięte beztroską radością.
Właśnie kończyła się lekcja pływania, gdy na brzegu ukazał się chłopak z pensjonatu:
— Depesza dla pana Dowmunta!
Andrzej spochmurniał odrazu.
Depeszował dr. Grzesiak, że pałac w Ratyńcu został wykończony i że oczekują przyjazdu Dowmunta na poświęcenie.
— Wzywają pana? — drżącym głosem zapytała Ewa.
— Tak. Jutro wieczorem muszę wyjechać. — odparł ponuro.
Nagle rozwiała się złuda, a niecierpliwym głosem odezwało się życie.
Szli gęsiego po wąskim pasie sprężystego mokrego piasku, ubitego miotem fal. Idący naprzedzie Janek, zatrzymał się nagle:
— Ja nie chcę, żeby pan Andrzej jechał. Ja nie chcę!
— Muszę, Janku, muszę spełnić swoje obowiązki.
Chłopak zrobił chytrą minkę:
— A czy jeżeli ktoś komuś coś obieca, to też jest obowiązek?
— Ma się rozumieć.
— Aha, a pan mnie obiecał, że zawiezie mnie pan do Gdańska! Mieliśmy obejrzeć port i różne zabytki, a teraz pan chce wyjechać.
Andrzej roześmiał się:
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/298
Wygląd
Ta strona została skorygowana.