Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Osmanowicz ucieszył się:
— Złaź tu zaraz, stary pijaku!
Za redaktorem ukazały się na balkonie i inne chwiejne conieco postacie. Ten zaś zawołał:
— Patrzcie! Wspaniała ławica fok! Dobry myśliwy nie marnuje kuli.
Wystawił w kierunku kanapki dwa palce i pstryknął dwukrotnie, podczas gdy całe towarzystwo, krzyczało na zmianę: „pif — paf!“
Osmanowicz i Dowmunt zgodzili się wreszcie przejść do gabinetu na górę, co Trylski nazwał „windowaniem fok na pokład“.
Towarzystwo składało się z kilku dziennikarzy i posłów. Wszyscy byli podchmieleni, wytrąbili jednak jeszcze kilka butelek wina.
Przy szampanie, jako tako trzymał się tylko Trylski, reszta była już niemożliwa.
— Wie pan co? — zaproponował mu Dowmunt. — Mam na dole świeżo kupionego Packarda. Może przejedziemy się do Wilanowa?
— Kapitalny projekt, — zatytułował redaktor. — Niech nasze płuca napełnią się tchnieniem polskiej wsi.
Dowmunt nie był pijany i prowadził z brawurą, ale bez szarży. Przy wyjeździe z miasta chciał już dać gazu, gdy policjant, stojący na rogatce zatrzymał auto:
— Proszę prawo jazdy.
Dowmunt był w kłopocie. Miał wprawdzie algierską legitymację autoklubu, ale i tę w domu zostawił. Przygotowany już był na zapłacenie kary i nieprzyjemności protokułu, gdy niespodziewanie interwencja Trylskiego odwróciła sytuacje.
— Posterunkowy nie wie kogo zatrzymuje! — zawołał poirytowanym głosem.
— Czego pan krzyczy! — zaprotestował policjant — ja spełniam swój obowiązek.
— Obowiązkiem policjanta jest wiedzieć z kim ma do czynienia! — wrzasnął Trylski.