Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

się pchało, że coraz mniej odliczano srebrników. Nie opłacało się.
Andrzej milczał i pił. Jeden kieliszek za drugim.
Za oknami zapaliła się czerwona łuna zachodu. Kelner zapalił światło i Żegota spojrzał na zegarek.
— No, na mnie czas. Pociąg do Katowic odchodzi za pół godziny. Powiadam ci, Jędrek, pyszną mam tam robotę. Uważsz, moja partja, ta dawniejsza, robi tam wiec. Dam im bobu. Piętnastu chłopa z tęgiemi lagami chyba wystarczy. A, uważasz, jak tylko jest awantura, no to policja ma pełne prawo wiec rozpędzić.
Andrzej był niemal zupełnie pijany, gdy wreszcie pożegnał się z Michałem.
— Prosto z Katowic — mówił ten, wychylając się z okna wagonu — jadę do Warszawy, bo pojutrze otwarcie sesji sejmu. Wówczas nagadamy się i oblejmy solidnie twój powrót na ojczyzny łono.
Dowmunt stał na peronie i patrzał szklistym wzrokiem na oddalające się zwolna okno, w którem jakiemś bolesnem wykrzywieniem uśmiechała się doń obca błyszcząca twarz posła Michała Żegoty.



II.

Z góry, z galerji, słyszało się tylko niesamowity gwar skłóconych głosów, stuk drewnianych pulpitów, klaskanie dłoni, dzwonek marszałka. Widziało się, że człowiek stojący na trybunie wymachuje rękoma i porusza wargami, lecz głosu jego niepodobna było dosłyszeć.
Andrzej pochylił się nad salą i szukał wzrokiem Michała. Starannie przeglądał jeden rząd foteli po drugim i wreszcie doszedł do przekonania, że Żegota widocznie do sejmu nie przyszedł, chociaż sam mówił, że dziś jest bardzo ważne posiedzenie.
W ogóle pierwsze rzędy foteli świeciły pustkami, w dalszych zaś, podczas gdy jedni posłowie gwałtownie ma-