Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Może dlatego, że miałem, a teraz mam zowu tylko jednego przyjaciela.
Zbliżała się już trzecia i poszli na obiad.
Andrzej czuł się odurzony i przybity. Pił jeden kieliszek za drugim. Pragnął za wszelką cenę zagłuszyć w sobie bunt, zalać gorycz, zapomnieć to, co słyszał, przestać rozumieć.
Żegota zato rozgadał się na dobre. Latami gnieciona w czaszce pogarda dla wszystkich i dla siebie płynęła bulgoczącą pęcherzykami sarkazmu lawą. Sypał przykładami, cytował nazwiska, wymieniał cyfry. Znęcał się i pastwił nad hipokryzją, demagogją, prywatą, nad sobą samym, którego życie zepchnęło na stanowisko ich kapłana.
— Trzeba, bracie, mieć grubą skórę, jak nosorożec. Zgniłbym już dawno, gdyby moją skórę mogły przebić wszystkie pociski rzucone przez wrogów. Póki się niemi przejmowałem, póki włosy wyrywałem z głowy na każde hańbiące oszczerstwo, na każde fałszywe oskarżenie, póki traciłem czas i zdrowie na procesy sądowe, póty byłem osłem. Kiedy zrozumiałem, że cześć ludzka to ścierka, to szmata, że można ją bezkarnie deptać, że można na oszczerstwie dorobić się rangi Katona, och, bracie, wówczas wygramoliłem się na wierzch.
Znajdował, zdawało się, przyjemność w obdzieraniu siebie z wszelkich obsłonek, kryjących cyniczny stosunek do życia. Wpadł, jakby w trans samobiczowania. Z rozkoszą przyglądał się przerażeniu przyjaciela, łowił ponure błyski jego oczu, smagał jago pochyloną głowę przekleństwem swego upadku, nienawiścią do własnej karjery.
— Zdradziłem swoją partję, jak ostatnia świnia, w najcięższym momencie walki przeszedłem do obozu przeciwnika. Za pieniądze, za wpływy, Właściwie powinienem był się powiesić, gdyby nie pewność, że każdy z moich kolegów zrobiłby tosamo, jeżeliby miał nosa i wywąchał konjukturę. A później tylu renegatów już