Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Andrzej wstał z migreną. To też nie jadł obiadu tylko asystował przy stole Marcie, która również prawie nic nie jadła. Zawisł nad nimi jakiś dręczący niepokój, jakieś oczekiwanie.
Wreszcie zaczął mówić. Krótkiemi, lakonicznemi zdaniami.
Żegota bardzo się męczył. Konał i skonać nie mógł. Jego mianował wykonawcą testamentu i opiekunem pozostałej… rodziny. Andrzej będzie z tem miał wiele do roboty, bo interesy nieboszczyka nie były uporządkowane.
— To będziesz musiał jeździć na Wołyń?
— Nie wiem… Nie. Prawdopodobnie nie. Zresztą zobaczy się.
Zamyśliła się.
— Tę teczkę z walizki położyłam na biurku.
— Dziękuję ci. Zaraz ją zamknę w kasie. Tam są ważne dokumenty.
Pódziemy na kawę do gabinetu? — zapytała. — Kawy chyba napijesz się?
Skinął głową. Gdy podano kawę i Piotr wyszedł, Marta położyła mężowi rękę na czole:
— Mniej cię boli?
Ręka była zimna i jej dotyk sprawiał mu ulgę. Podniósł na nią oczy. Jaka ona dobra… Kocha mnie… I znowu w sercu odezwał się ten ból. Jakież ma prawo kłamać tej kobiecie?
— A czy mam prawo nie kłamać? — Refleksje napływały jedna za drugą, jak fale, napływały i spełzały znowu, ustępując miejsca następnym. Nie pozostawiały po sobie nic, oprócz jakiejś piany, bezkształtnej i pustej, co tłumiła świadomość.
— Może wziąłbym jeszcze jeden proszek.
Po chwili przybiegła z opłatkiem. Uważnie wysypała jego zawartość na łyżeczkę.
— Tak prędzej poskutkuje.
Później siedzieli w milczeniu i Marta wciąż trzymała mu rękę na czole. To jedną, to drugą. Wpatrywała się