Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/221

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

w jego zamknięte powieki, w szare cienie na twarzy, w raz po raz zaciskające się mięśnie szczęk.
— Cóż porabiają państwo Rzeccy? — odezwał się.
— Rodzice wyjechali do Nieszoty. Tatuś źle się czuje, wątroba mu dokucza i będzie musiał odbyć kurację w Marienbadzie. Zgryzł się przytem, bo, wiesz, Staś przysłał straszny list z okropnemi słowami i oznajmił, że pogardza nami, że nie chce pieniędzy ojca, a jedzie do Rosji.
— Zgubiony człowiek. To było do przewidzenia. Niema czem się martwić.
— No, bądź co bądź, syn… Szkoda chłopca.
— A Roman jest w Warszawie?
Owszem. Jeździł dziś do Ratyńca. Co on tam wyprawia! Aż pan Grzesiak skarży się, że nie może go ściągnąć do centrali, gdzie jest masa roboty.
Ból przechodził. Andrzej spojrzał na zegarek.
— Ósma…
— Chyba już dziś nie wyjdziesz.
— Muszę. Trzeba pójść do biura.
Zatelefonował do Grzesiaka i prosił go, by czekał nań w „Adrolu“ i by wytelefonował również Romana Rzeckiego.
Gdy nakładał futro, spytała:
— O której wrócisz na kolację?
— Nie czekaj na mnie. Konferencja przeciągnie się do późnej godziny i kolację zjemy na mieście.
Istotnie wrócił bardzo późno. Marta nie spała i uśmiechała się doń czule. On jednak bąknął krótkie „dobranoc“ i położył się do łóżka.
Marta długo tej nocy płakała. Płakała cichutko, by — broń Boże — on tego nie dosłyszał. Co się stało? Co się stało?… Przecie wiedziała, że jest zmęczony i wyczerpany. Niczego nie chciała… Tylko przytulić się na chwilę, na sekundę… Tylko poczuć na twarzy dotyk jego ręki… Zawsze ją tak głaskał. Teraz nawet nie pocałował… Jakiż on jest okrutny! Nie, nie, jakieś nieszczęście go gnębi…