Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/189

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.


I.

Po szerokich polach pędził wiatr śnieżne tumany. Zwijał je, zgarniał i znowu gnał przed sobą. Rwał świeżo usypane szkarpy, orał bruzdy, by je znowu zatłoczyć. Uciekały przed nim chmury białych płatków i szukały schronienia, w którem jego oddech nie mógłby ich wyśledzić.
Straszna to była noc.
Nawet w tym przeraźliwie cichym pokoju, z którego przez zamarźnięte szyby niczego przecie dojrzeć nie podobna, drżał trwożny nastrój, tak sprzeczny z pogodną zaciszną poświatą lampy naftowej z pod zielonego klosza. W drugim kącie dogasał kominek czerwienią węgli, raz po raz rozżarzanej zabłąkanemi podmuchami wiatru.
W olbrzymim fotelu, wciśnięta w kąt siedziała młoda kobieta. Może zielony refleks lampy, a może zmęczenie położyły na jej twarzy długie cienie. Jej szara zapięta pod szyję sukienka, wyglądała jak habit szarytki. I rzeczywiście była jakby szarytką, wpatrzoną w otwarte drzwi sąsiedniego pokoju, gotowa zerwać się na każdy szelest.
W sąsiednim pokoju umierał jej mąż, umierał Michał Żegota.
Od tygodnia już noce spędzała w tym fotelu. Michał męczył się i nie pozwalał jej siedzieć przy łóżku, nie chcąc, by dręczyła się, widząc jego cierpienia. Nad ranem zastępował ją lekarz i wówczas kładła się spać na kilka godzin. Potem dzień cały dzieliła między Michała a