Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/290

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Janku! — zawołał.
Chłopiec wyskoczył na brzeg i rozejrzał się. Poznał głos Andrzeja, lecz był pewien, że się omylił.
— Hallo! Janku!
— Wiwat! Pan Andrzej! — puścił się pędem i dopadłszy Dowmunta, rzucił się mu na szyję.
— Cudownie! Cudownie! Ja wiedziałem, że pan przyjedzie!
Cały ociekał wodą, lecz tak był zemocjonowany, że dopiero teraz spostrzegł mokre plamy na ubraniu Andrzeja.
— Ach, przepraszam…
— Drobiazg, Janku. Aleś ty się opalił!
— Prawda?!
— A gdzież mamusia?
— Tam! Widzi pan?… W niebieskim kostjumie. To się ucieszy! Chodźmy!
Szli obok siebie. Chłopak coś mówił z ożywieniem, lecz Andrzej tego nie słyszał. Zbyt głośno łomotały mu pulsy w skroniach.
Ewa leżała na piasku zapatrzona w widnokrąg. Już zdala ją poznał… główka pazia, profil czysty, jak profil kamei, smukłe ciało o karnacji starego złota…
Nagle Janek schwycił go mocno za ramię:
— Cicho! Panie Andrzeju, zrobimy mamusi niespodziankę. Dobrze?
— Co?
— Zrobimy niespodziankę mamusi. Niech pan pójdzie naokoło i stanie tam, za nią.
Świeciły mu się oczy.
— Dobrze?
Musiał zgodzić się na plan Janka i poszedł okrążającem półkolem. Tymczasem chłopak rozpędził się i kilkoma susami dopadł matki.
— Pyszna woda! — zawołał zdyszany i zrobił oko do Andrzeja, zajmującego wyznaczone mu stanowisko.