Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/240

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Andrzej otworzył. Przedpokój zapełnił się policją. Komisarz nachylił kozią twarz nad leżącym:
— Tak, to ten…
Wziął go za puls.
— Żyje, bestja! Co, chciał uciekać? — Obrzucił wzrokiem Romana. — Ależ pana urządził. Galas, dzwoń po pogotowie!
Komisarz przesłuchał pobieżnie Andrzeja i Romana. Uścisnął im ręce:
— Dziękuję panom. Bardzo to szlachetnie, żeście nie dali szpiegowi uciec, choć niestety jest krewnym.
— Czy, komisarzu, dałoby się uniknąć rozgłosu? — zapytał Dowmunt.
— Tymczasem, oczywiście tak. Ale później dojdzie rzecz do sądu — rozumieją panowie?…
Prosibym pana, panie komisarzu, tylko o dyskrecję pana i pańskich podwładnych.
— Za to mogę ręczyć.
— Dziękuję.
Przyjechało pogotowie. Lekarz opatrzył pokaleczenia Romana, na szczęście powierzchowne, i zbadał Stanisława, który nie odzyskał przytomności:
— Hm… Dziwne — rzekł — żadnych poważnych uszkodzeń, a tak długotrwałe omdlenie.
— Czy trzeba go dać do szpitala? — zapytał komisarz.
— Nie sądzę.
— No, to jazda. Na nosze go.
Marta siedziała w łazience i łpakała.
— Zanocujesz u nas, Romanie, — odezwał się Dowmunt — przecie niepodobna, byś w takim stanie wychodził. Zresztę ja muszę teraz być na mieście i nie chciałbym Marty zostawić samej…
Zgodził się.
Andrzej szybko nałożył futro, zbiegł ze schodów, na rogu dopadł taxi i po pięciu minutach już dzwonił do drzwi prezesostwa Kulczów. Zdzwiony tak późną