Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

korytarz, gdzie na szczęście nikogo nie było. Zarzuciła mu ręce na szyję i wpiła się w jego usta.
— Pamiętaj! najdalej za tydzień! Będę niecierpliwa. I pisz…
— I ty pisz, kochanie. A nie zdradzaj mnie tam, bo przyjadę i o wszystkiem się dowiem! — Pokazał dwa rzędy białych zębów.
— Wstydziłbyś się! Widzisz, ja ci nie mówię o tej małej Irenie.
— No, ja ci nic nie mówię o twoim mężu.
— To nie jest porównanie. Aha, ale nie wiesz, że od czasu tamtej afery oni nie zwracali się wcale do mnie.
— Nic dziwnego, wszyscy w więzieniu.
— Jakto? Wszyscy? Niestety, nie. No, ale przyrzekłam ci i jeżeli tylko coś będzie zaraz cię zawiadomię. Tymczasem pa! Pa! najdroższy!
Jeszcze raz spotkały się ich usta i Andrzej szybko wyskoczył z ruszającego pociągu. Lena stała już w oknie i powiewała pękiem róż na pożegnanie.
— Szampańska kobieta, — złapał Andrzeja za guzik baron — szampańska. Żywiłbym do losu oghomne phetensje, gdyby była skazana na jednego Kulcza.
— Ach więc jest kilku Kulczów?
— Mais non! To byłoby już nie do wytrzymania. Źle mnie pan zhozumiał.
— Możliwe — uciął Andrzej — od dziecka jestem trochę tępy!
Kupił jeszcze papierosy i wyszedł na Chmielną, gdzie miał czekać szofer.
W aucie siedziała Ira.
— Pojedziemy do Łowicza na obiad — oświadczyła kategorycznie.
Ubawiło go to.
— Emancypujesz się?
— Phi, nikogo niema w Warszawie, a jeżeli mnie nawet zobaczą w twojem aucie, to przecie nie jesteśmy sami.
— Zygmuncie, — zapytał szofera — wystarczy nam benzyny do Łowicza i zpowrotem?