Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

tężnemi płucami oceanów. Zaczynał rozumieć, lecz przebaczyć mu przecie nie umiał.
I dlatego męka jego stawała się nie do zniesienia. W ciągu kilku dni schudł, zapadły mu oczy, stał się nieznośny w stosunkach z ludźmi. Nocami nie sypiał, spędzał je w gabinecie, zalewając się czarną kawą i konjakiam.
Jednej z takich nocy, gdy cisza panowała dokoła i tylko z za okien dolatywał stłumiony stuk deszczu na blaszanych okapach, Andrzej ciężko podniósł się z tachty, jeszcze raz przemierzył pokój i opadł w fotel przy biurku.
Nie mógł już dłużej zmagać się z sobą. Zdawał sobie sprawę z własnej klęski, klęski może całego życia, ale teraz, teraz chce żyć, chce oddychać pełną piersią… Tu nie może, nie potrafi…
Biała kartka pokrywała się plamkami niebieskich znaczków, te biegły szybko, wyciągając się w pasemka. Później arkusz zgiął się we dwoje i znikł w dużej białej kopercie. Po niej znowu przebiegło pióro, zostawiając błękitny ślad. Ręka sięgnęła do dzwonka. Spojrzał na zegarek i zreflektował się. Biła już czwarta. Położył się na tachcie i zasnął kmiennym snem.



III.

Zbliżało się południe, gdy ostry terkot dzwonka w przedpokoju obudził Andrzeja. Słyszał, jak Piotr otwierał drzwi, jak sprzeczał się z kimś półgłosem, wreszcie chrząkanie w sąsiednim salonie.
Domyślił się, że to Michał i zawołał:
— Chodź-no tutaj. Już nie śpię.
Uchyliły się drzwi. Na progu stanął Żegota:
— Cóż to, birbantowałaś wczoraj?
Dowmunt skrzywił się.
— Ależ ty wyglądasz! Możeś chory?
— Nie.