Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ha, więc poczekajmy jeszcze. Może się odmieni…
Lecz nie odmieniało się. Roman zaczął obserwować zachowanie się szwagra i nie mógł rozwiązać zagadki.
Tymczasem przyjechała Ewa z Jankiem. Dowmunt spotkał ich na dworcu i odwiózł na Bagatelę.
Byli zachwyceni. Szczególniej chłopiec nie posiadał się z radości. Zaraz wypróbował wszystkie przyrządy sportowe, obejrzał tytuły książek i podbiegł do Andrzeja:
— Jaki pan dobry! Bardzo panu dziękuję! Muszę jeszcze wypróbować rek. Tylko rękawice troszeczkę za małe. Ale to nic.
— Kupię ci większe, Janku, — uśmiechnął się Dowmunt.
Ewa była rozczulona:
Ślicznie tu, — mówiła. — To musiało wiele czasu i pracy kosztować.
Dowmunt spojrzał jej prosto w oczy:
— Zajęcie to było mi tylko przyjemnością. Jedyną przyjemnością… No teraz proszę zagospodarować się tu, a ja wieczorem jeszcze przyjadę.
Gdy zamknęły się za nim drzwi, Ewa przytuliła mocno syna. Ten zaś powiedział:
— Pan Andrzej musiał bardzo kochać tatusia, skoro tak dba o nas. Tatuś miał rację, że pan Andrzej jest bardzo dobry i szlachetny.
— Tak, synku, tak. Powienieneś go też kochać. To nasz jedyny i wielki przyjaciel. Znałam go jeszcze przed tem, zanim twój tatuś ze mną się ożenił. I wtedy był tak samo dobry i szlachetny, jak teraz.
Chłopiec szeroko otworzył oczy:
— Znałaś go? Nigdy mi o tem nie mówiłaś.
Możliwe, — zmieszała się.
— Ale napewno, mamusiu.
— Znaliśmy się, a nawet już wtedy był moim przyjacielem, tak jak i tatusia, i dużo dobrego mi wyświadczył. O, bardzo dużo.