— Stało się — rzekł głośno.
Jakiś przechodzień obrzucił go zaciekawionem spojrzeniem.
Andrzej dopiero przy Pięknej spotkał pierwszy wolny samochód. Podał adres swego mieszkania. I zagłębił się w rozpamiętywaniu przeżytego postanowienia, po którem taka pogoda i taki spokój zagościły mu w sercu.
Tuż zaś, przed nim, znajdowała się szyba, oddzielająca wnętrze auta od miejsca szofera. Zupełnie zwykła szyba. A jednak… coś się na niej działo dziwnego… Zaczęły się mętnie przeźroczyście rysować jakieś kontury.
Twarz.
Tak, twarz, posępna, wykrzywiona grymasem uśmiechu, pełnego pogardy i męki.
Wzdrygnął się. Straszna twarz.
A była to jego własna twarz, twarz — Andrzeja Dowmunta.
Mieszkanie na Żórawiej miało też swoją ciszę, lecz jakże różną od ciszy mieszkania na Bagateli.
Andrzej, znalazłszy się w ciszy swego domu, odczuł wprawdzie odmienną jej barwę, lecz zbyt wielki ciężar tu przyniósł, ciężar postanowienia, które miał zrzucić z udręczonego serca, by zdobyć się na wysłuchanie tej ciszy.
Nie przygotowywał sobie ani słów, ani usprawiedliwień. Nawet nie wyobrażał sobie, od czego zacznie. Wiedział, że tam, za uchylonemi drzwiami buduaru, skąd nikła smuga światła sączyła się w mrok jadalni, jest Marta, jego żona, wiedział, że za chwilę tam wejdzie poto, by stąd odejść nazawsze.
Nie zdziwiło go to, że nie wyszła, jak zwykle na jego