Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

rodnego syna, szokującego przyzwoite towarzystwo i przynoszącego wstyd rodzinie.
Z niepokojem przytem spoglądała na zegarek.
— Marta się spóźnia, a tego nie lubię. Mówię o córce.
— Córeczka państwa ma przyjechać?
— Nie. Jest na wykładzie w Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego. I miała wrócić o piątej, a już jest kwadrans po szóstej.
— Marta? — zapytał Roman Rzecki. — Ależ, mamusiu, ona już jest u siebie. Przebiera się.
— Ach, tak? Przepraszam pana, muszę na chwilę pójść do córki. Romanie! Może pan Dowmunt pozwoli jeszcze kawy?
Andrzej podziękował za kawę i zapytał Romana o jego studja.
— Kończę politechnikę, proszę pana. Pan, o ile mój ojciec się nie mylił, jest prawnikiem?
— Niestety, niedokończonym. Lecz dziś, gdybym miał wybierać — pewnobym został pańskim kolegą.
— Tak? Ojciec chciał, bym również studjował prawo, lecz uparłem się przy politechnice. Cóż bowiem daje prawo? Wygimnastykowanie umysłu w formułkach. Prawda?
— Zgadzam się z panem, — poważnie potwierdził Dowmunt, — w formułkach obcych istocie życia. Nauka prawa, mojem zdaniem, jest nauką o ceremonjale współżycia ludzi.
— Właśnie o ceremonjale. O stanie umownym.
— Byłem mniej dojrzały od pana — uśmiechnął się Dowmunt, — gdy wybierałem fakultet. Lecz już na drugim roku, gdy jeden z profesorów z powagą tłumaczył wielkość powołania prawnika, pomyślałem, co będę czuł jako, naprzykład, sędzia, który przez iks lat wydawał wyroki na podstawie takiego, a takiego prawa, gdy to prawo zostanie zniesione, dajmy na to, biegunowo odwrócone?
— Tak, — ucieszył się Rzecki — świetny argument.