Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/320

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

kał na nią Roman. Poprosiła go, by omówił z zarządem szpitala sprawę wynajęcia jej jednego pokoju.
— Zostanę tu. Zupełnie dobrze się czuję i proszę cię, byś zabrał doktora Zawadę i jechał do Warszawy.
Oponował, lecz przekonała go argumentem, że w „Adrolu“ jest potrzebniejszy niż w Gdyni.
Od tej chwili spędzała dnie, a często i noce przy Andrzeju i Janku.
Zaraz drugiej nocy gorączka Andrzeja wzmogła się do czterdziestu stopni z kreskami. Marta czuwająca przy nim, raz po raz podawać musiała chłodzący napój. Około trzeciej po północy zaczął majaczyć.
W chaosie słów bez związku powtarzało się wciąż imię Ewy, czasem wzywał Janka, czasem Martę.
Zaczynało już świtać, gdy nagle odzyskał przytomność.
Ogarnął wzrokiem wnętrze obcego pokoju, przez chwilę oczy zatrzymał na twarzy Marty i zamknął powieki. Gdy podniósł je znowu, spotkał spojrzenie Marty.
— Czy to ty Marto? — zapytał półszeptem.
— Ja… Andrzeju.
— Gdzie ja jestem?
— W Gdyni…
Nagle straszna myśl zaczęła przybierać kształty realnych przeżyć. Więc tak, to nie był koszmarny sen… ta burza, ta pusta łódź na grzbiecie fali… Więc…
— Gdzie jest Janek?…
— Jest tu, Andrzeju. Bądź spokojny. Jutro już wstanie z łóżka i będzie mógł przyjść do ciebie.
Zaległa cisza.
— Marto… ty wiesz?
— Wiem, Andrzeju.
— Umarła…
Twarz Andrzeja zwarła się bolesnym kurczem.
— Uspokój się, Andrzeju, uspokój. Zaśnij teraz. Zmęczony jesteś gorączką. Masz złamaną rękę…
Znowu nastała cisza.
— I życie, Marto, i życie…