Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Od czasu powrotu do kraju, niemal pół roku żył w impasie, w próżni, marnował czas i pieniądze tak ciężkim trudem zarobione, marnował energję, rozpił się, hulał… A teraz jeszcze ta ekspanda na Lido!…
Zły był na siebie. Tylko na siebie. Lena? Ira? Znajomi? Nie. Nie starał się za ich plecami ukryć własnej przewiny. Tembardziej wprawiało go to w ponury nastrój. Gnał Packarda bez litości, zatrzymując się tylko dla nabrania benzyny lub dla zminy koła, gdy pękła kiszka.
W Krakowie jednak trzeba było przenocować. Czuł się zmęczony całą dobą jazdy, zresztą i wóz należało opatrzyć.
W hotelu przyszło mu na myśl, że jednak musi do Leny zadepeszować. Wypada. Nim służba zabierała walizki, poprosił portjera o blankiet i właśnie rozkręcał „wieczne pióro“, namyślając się nad formą depeszy, gdy usłyszał dyspozycję portjera dawaną boyowi:
— List do posła Żegoty? Zanieś pod trzydziesty czwarty.
Andrzej odwrócił się, jak piorunem rażony:
— Poseł Żegota jest w Krakowie?
— Tak jest, proszę jaśnie pana. Stoi u nas pod trzydziestym czwartym. Pierwsze piętro.
— Poseł Michał Żegota?
— Tak jest, jaśnie panie.
Andrzej szybko napisał kilka słów, polecił wysłać zaraz i pędem wbiegł na schody. Tuż za zakrętem korytarza znalazł trzydziesty czwarty. Pod drzwiami stały ogromne żółte półbuty.
— Na tamtym świecie poznałbym go po tych pedałach! — rozczulił się Andrzej.
Zapukał i, nie czekając odpowiedzi, wszedł.
Na sofie, wyciągnięty jak długi, bez marynarki, leżał Żegota i czytał jakiś dziennik. Był półodwrócony i nie zwracał uwagi na to, że ktoś wszedł. Andrzejowi serce waliło w piersi. Stał przy drzwiach nieruchomy, wpatrując się w dawnego przyjaciela. Prawie nic się nie