Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wał w pamięci chłopięcy zachwyt, podziw nie mający granic i pietyzm dla tego miasta, gdzie kultura człowieka zgromadziła tyle piękna.
Dziś — odczuwał to jako ciężkie rozczarowanie — nie umiał obudzić w sobie dawnego entuzjazmu.
Wenecja z jej arcydziełami architektury, rzeźby, malarstwa milczała martwotą, zimną i obojętną przeszłością wieków, szkolnym zapachem podręczników historii. Nawet gołębie na placu św. Marka wydały mu się dekoracją obmyślaną i spreparowaną dla uzupełnienia entourage‘u ku ukontentowaniu szanownego kraciastego turysty, płacącego dobrze szeleszczącym dolarem, funtem czy frankiem.
To też uciekali na piasek Lido, na tonie Adrjatyku o wodzie tak czystej, że chciałoby się spieczone słońcem wargi zanurzyć w tej tafli i pić, pić, wypić całe morze.
Nie rozmawiali ze sobą. Bo i o czemże mieli mówić? Zawisłe między nimi przykre sprawy, gnębiącą Lenę obawę przyszłości, dręczący Andrzeja rachunek sumienia — odkładali na później.
Byle nie teraz, byle nie w tem słońcu, byle nie w tym błękicie. Dni im mijały w uśmiechu.
Aż przyszła depesza z Marienbadu. Kulcz czuł się zdrowszy. Przyjeżdża jutro rannym pociągiem.
Tegoż wieczora Zygmunt czule pożegnał się z czarnooką „miokarą“, starannie schował do „pularesu“ różowy kwiatek azalji, wyprowadził Packarda z garażu i z fantazją zajechał przed podjazd hotelu.
Dowmunt zajął miejsce przy kierownicy. Jeszcze chwila, jeszcze ostatnie słowa, jeszcze kilka pieszczotliwych ruchów małych rączek, dopinających guziki podróżnego płaszcza i wóz ruszył.
Miesiąc spędzony z Leną, bezcelowy miesiąc próżnowania i pustki, z jednym dniem równie nic nie znaczącym, jak drugi, pozostał poza nim bez wyrazu, bez jakichkolwiek śladów w pamięci i teraz, gdy całą jego czczość uczuł jak wyrzut, odezwały się w nim dawne uporczywe refleksje.