Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

chwycić ręce tej ślicznej panienki, całować je i powtarzać, jak się cieszy.
Ale Piotr zbyt dyscyplinowym był sługą, by pozwolić sobie bodaj na uśmiech. I tylko nocą do późna paliło się światło w pokoiku szofera przy garażu. Obaj w kamizelkach, obaj podchmieleni raz po raz trzepali się wzajemnie po kolanach i brzękali kieliszkami. Gdy zaś który toast bardziej był rozczulający padali sobie w ramiona i ściskali się zawzięcie.
Wesele Dowmunta odbywało się tu huczniej i weselej, niż mogli domyśleć się tam, za temi opuszczonemi roletami, przez które ledwie się sączyła poświata różowej ampli.
Ranek obudził pierwszą Martę. W chwili gdy otworzyła oczy, błyskawicznie uprzytomniła sobie, całą, jakże ważną, zmianę w swem życiu. Przypomniała wczorajszy wieczór, wieczór słodkiego niepokoju i noc nasyconą nieprawdopodobną rewelacją przemian, odkryciem nowych, oszałamiających tajemnic…
Cichutko odwróciła głowę. Niemal ręką go mogła dosięgnąć. Jakiż on piękny, ten jej mąż… Leżał w pyjamie, tak mu w niej ładnie!… Mąż…
Pod spojrzeniem jej oczu zadrgały powieki Andrzeja. Czemprędzej odwróciła twarz i przytuliła się do poduszek. On jednok już się obudził i z uśmiechem obserwował rejteradę. Wstał i przysiadł na brzegu jej łóżka.
— Moja pani już nie śpi? Co? No, proszę otworzyć oczęta!
Jeszcze mocniej wtuliła się w poduszki i wyszeptała:
— Kiedy ja jeszcze śpię…
Roześmiał się. Była taka śliczna z temi rozrzuconemi włosami i z tym rumieńcem.
— No, proszę otworzyć oczęta — nie ustępował.
— Kiedy ja się… wstydzę.
— Ależ czego?
— Wstydzę się…