Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/168

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— No, to ja sam otworzę.
Zaczął leciutko muskać jej twarz ustami, aż zarzuciła mu ręce na szyję, chowając nosek w kołnierzu pyjamy.
— Lubisz mnie chociaż odrobinkę
Głos Marty zabrzmiał jakimś głębokim timbrem:
— Bardzo, bardzo… ja pana kocham.
Przechylił jej głowę i przywarł wargami do ust.
— Ptaszynko, tylko nie nazywaj mnie już panem… Dobrze? No, jak mnie będziesz nazywała
— Nie wiem.
— Nazywaj mnie poprostu Andrzejem, bez żadnych zdrobnień. Dobrze?
— Dobrze.
— No, a teraz wynoszę się do łazienki, moja pani zaś może wstawać, jeżeli chce, chyba że wolisz zjeść śniadanie w łóżku?
— Nie. nie. Ja wstanę.
Tego dnia Andrzej nie poszedł do „Adrolu“. Najpierw prezentował Marcie mieszkanie, przemeblowane zresztą zgodnie z światłemi radami pani Rzeckiej. Marta była zachwycona. Zwłaszcza buduar w stylu Ludwika XV bardzo się jej podobał, tylko lepiej byłoby foteliki przenieść pod okno, a biurko przestawić na lewą stronę, instrukcję tę właśnie Piotr wykonywał, gdy przyszedł dr. Grzesiak.
Bardzo Andrzeja przepraszał, że mu zakłóca spokój w tak pięknym dniu, lecz należało podpisać kontrakty zbożowe. Dowmunt bowiem wielką do nich wagę przywiązywał, jako do początku decydującej kampanji.
Były to umowy, na podstawie których „Adrol“ zobowiązywał się na przeciąg lat pięciu zakupywać całą produkcję pszenicy, żyta, jęczmieniu i owsa w szeregu większych majątków po przeciętnej cenie rynkowej, według notowań giełdy poznańskiej. Należność miała być częściowo regulowana gotówką, częściowo inwestycjami, zmierzającemi do uprzemysłowienia gospodarstw, częściowo udziałami firmy „Adrol“. Andrzej sam układał